Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 097.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

P. Salomon wspomniał Laurę i zarumieniły mu się oblicze strachem o nią, aby w obronie ojca nie poszła w kał ten i błoto. Załamał ręce.
— Córkę wstrzymajcie — dodał zgadując myśl ojca regent. Widziałem ją — kwiat to wiejski, który wyziewem miasta zwiędnieje na łodydze. Jeśli co uczynić się ma, zrobi się bez niej...
— A któż ją powstrzyma! poczciwe nieopatrzne dziecko! ze łzami w oczach odezwał się p. Salomon.
— Jutro — po namyśle zaczął stary archiwista — pójdę szukać przedajnej dłoni... nie sam, bo na mnie oczy obrócone... poszlę... Jest ich wyciągniętych dosyć... Nie czyńcie nic, cierpliwi bądźcie. Ufajcie. Są środki, których użyjemy z dala sięgając, a na to czasu potrzeba... Ja użyję wszelkich...
Dobek zwrócił się ku stojącej na stole szkatule i otworzył ją...
— Zabierzcie ocalone akta — rzekł; tu one dziś bezpieczniejsze będą. Spaliłem czego unieść nie mógłem, a co szkodzić namby i stać się groźnem mogło... U was nikt tego szukać nie będzie.
Regent z poszanowaniem zbliżył się do zbutwiałych plików, które po jednemu dobywał Salomon... patrzał na nadpisy i twarz mu się mieniła... Przeszłość ze swemi walkami przesuwała się przed jego oczyma: były to świadectwa gorącego, potem stygnącego, wreszczcie wygasającego ducha. Obrona prawdy, potem już obrona ludzi, obrona mienia i życia tylko... potem apostazje i trwoga... i po wrzawie a odgłosie wielkim, nadchodząca jak po burzy cisza śmierci grobowa.
Obaj z Dobkiem popłakali się, uścisnęli bratersko i w milczeniu rozstali...