Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 090.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wadzony przez całą ich zgraję, obawiając się je podeptać, ostrożnie wsunął się do sali. Sala była obszerna, od strony okien cała ostawiona klatkami, w których różne ptactwo świergotało. Na grzędach siedziały dwie papugi wrzeszcząc: Cukru! cukru!
Z dalszych pokojów głosy też dające się słyszeć oznajmiały, że wszędzie tego było pełno. Staruszek który sam jeden, jak się zdawało, wśród tego zwierzyńca mieszkał, miał twarz wielce łagodną, rysy miłe, oczy blade jakieś i wyblakłe... stał z rękami włożonemi w kieszenie i czekał. Eljasz obejrzawszy się na wsze strony, z nizkim ukłonem spytał, czy z panem regentem mówić ma zaszczyt?
— A! tak jest! krótko odezwał się stary; czem waćpanu służyć mogę?
Jeszcze raz się obejrzawszy sługa, dobył z pod piersi medal i wręczył go staremu. Ten, jak tylko go zobaczył, tknięty niby piorunem, rzucił się, popatrzał na przychodzącego i na medal, i zapytał ożywionym nagle głosem:
— Bratem mi jesteś, czego chcesz?
— Nie ja, ale inny z braci naszej wzywa na pomoc, odparł Eljasz.
— Który? zkąd?
— Z Borowiec.
— Dobek? Salomon? cicho począł gospodarz. Jest tu?
— Jest, ale o tem nikt wiedzieć nie ma.
— To się rozumie...
Eljasz zniżając głos, podyktował dom i ulicę na której mieszkali.