Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 089.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kancelarji — ale — do kancelarji — ochrypłym głosem rzekła stara...
— To nie kancellaryjny interes, to rzecz prywatna... i muszę z nim chwilkę pomówić na osobności, pięć minut...
— Ale czegóż? czegóż?
— Moja pani kochana, rzekł Eljasz słodko, nic przykrego. Jestem z daleka... dwa słowa tylko...
Stara machnęła ręką.
— Tyle on ma spokoju i wypoczynku co w domu, a tu mu nie dajecie godziny...
— Pięć minut kochana pani.
— Co mi tam z waszego kochania, kiedy mi jegomości przeszkadzacie!
W czasie tej rozmowy z za drzwi dawały się słyszeć szczekania przynajmniej ze sześciu psów pokojowych, które czując obcego, ujadały i drapały... Z za tego wrzasku i pisku inne jeszcze jakieś zwierzęce głosy, obudzone nim, hałasowały... Na całem piętrze wrzawa się rozpoczęła straszna, jakby w menażerji. Eljasz zadziwiony umilkł. W tem siwa głowa, na pół łysa, ukazała się przez wpół otwarte drzwi pokojów, a ze szpary tej korzystając psiarnia, wyleciała szczekać na nieznajomego, ku któremu i sam gospodarz ciekawie wyglądał.
Stara zbliżyła się ku niemu.
— Chce na pięć minut... obcy, z daleka...
— To go wasani puść! rzekł głos siwej głowy.
Gdy się Eljasz ruszył, psy oskoczyły go zewsząd. Nie były wszakże niebezpieczne. Psiarnia ta składała się z mopsów, szpiców i różnej drobnoty, która najhałaśliwiej krzyczy, ale najmniej straszy... Eljasz pro-