Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 050.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łu... na ostatek i pana Dobka chciano wezwać... gdy — nagle — sądny dzień! hałas! krzyk!..
Pana Dobka ani śladu nie było. Leżał wprawdzie na posłaniu kul słomy zawinięty w kołdrę, ale więcej — nic...
Gdzie, kiedy, jak zniknął — niepodobieństwem było dośledzić... Eliasza także znaleźć nigdzie nie było można... a co najokropniejsza, że i Wal z więzienia i z pod ścisłej straży uszedł. Starzec, niedołęga jakim sposobem mógł się wymknąć, nikt nie pojmował. Dosyć, że i jego nie było...
Pan komissarz piorunami ciskając, chciał wszystkich wiązać, łapać... brać na pytki, — a no pozostali tylko dzieci i zgrzybiali starce...
Popędził na probostwo do kanonika. Ten już o wszystkiem wiedział i w oczy się komisarzowi śmiał.
— Musiało tak być, rzekł, do tego szło... waćpaństwoście winni sami.
Komisarz włosy niemal byłby sobie z głowy rwał, gdyby je miał — ale ich niewiele zostało i to tylko za uszami. Targał za to wąsy i klął siarczyście. W ogóle jednak niewiele to pomagać zwykło.
Ks. Żagiel sfukał go jeszcze za obojętność dla sprawy religji, i powiedział, że sam świadczyć gotów, jak tu się owo scrutinium odbywało niedbale. Z odrobiną pachołków, których przy sobie miał komisarz, nic poradzić nie mógł. Arona chciał kazać uwięzić, ale ten wczoraj o południu spokojniuteńko sobie wyruszył na jarmark do Berdyczowa.
Gdy wieść o zniknięciu Dobka doszła do zamku, jejmość plasnęła w ręce i krzyknęła tylko.
— A! ja nieszczęśliwa! teraześmy wszyscy zginęli...