Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 034.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Starego Żyda powszechnie szanowano, trochę dla jego rozumu, wiele dla jego pieniędzy.
— Jakże to będzie, mospanie kupiec? zapytał Żółtuchowski. Wszyscyście tu widzę spiknęli się trzymać z dziedzicem i bronić go...
— A czemuby tak nie miało być? spytał Aron — a jak ma być inaczej? My znamy tych naszych panów od lat bardzo wielu... my ich kochamy, myśmy im wdzięczni... to są ludzie poczciwi! Że kilku łajdaków, z pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana, związało się przeciw nim, aby ich zgubić — co za dziw? Czy pan, pan taki rozumny... pan co słycha jak trawa rośnie... nie widzisz kto tu tego wszystkiego przyczyną i instrumentem?...
Aron spojrzał mu w oczy, komisarz się frasobliwie uśmiechał.
— Pan ją widziałeś wczoraj? westchnął Izraelita. Ta kobieta przyniosła nam tu nieszczęście... Od niej nasza śliczna panienka musiała uciec... od niej kto tylko mógł uciekałby... Jej to ludzie świadczą, z niej wszystko.
Pokiwał głową Aron.
— Ale w tem wszystkiem jest jednak prawda. Są dowody... czarno na białem — rzekł Żółtuchowski.
— Albo to tego czarnego na białem nie można wymyślić tak samo jak innych rzeczy! Jaśnie panie dodał — izraelita — kiedy tysiąc ludzi płacze po kim, a dwóch się śmieje, niech pan będzie pewien, iż ci dwaj łotry są.
Komisarz odszedł zamyślony... Wszelako musiano dalej owe lochy prześledzać i kaplicy szukać...
Wal wezwany na przewodnika, złożył się od staro-