Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 021.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zakryła oczy... na płacz się jej zbierało. Nie szło jej ani o dom, ani o męża, lecz o te skarby, których ogrom nie wychodził z jej pamięci; przewidywała że jako arjanom wszelka majętność Dobkom odjęta zostanie.
— Mój ojcze! zawołała: a cóż się stanie zemną?
— W żadnym razie jejmość ucierpieć nie możesz, owszem swą schedę i poszkodowanie z fortuny ogólnej musisz mieć wydzielone; lecz — moja dobrodziejko, zazakończył ksiądz Żagiel: musisz z kacerstwem tem piekielnem zrzec się wszelkiego stosunku.
— Ja o tem nie wiedziałam! jam żadnego nie miała! okrzyknęła, ręce składając, Dobkowa.
— Ostrzegam też waćpanią, abyś się na baczności miała, gdyż lada chwila przyjdzie do porachunku kilkasetletniego z tą rodziną. Utajony arjanizm wiadomo co ciągnie za sobą...
Ja się w to mieszać nie chcę i nie będę, dodał z westchnieniem ksiądz Żagiel. Siedziałem na ich ziemi długo, nienajlepiej mi było, alem krzywdy nie miał, życzyłem... przecież pomsta Boża przychodzi... czas było!
— Mój ojcze! zawołała Dobkowa składając ręce: weźże mnie obcą i niewinną w opiekę swoją... Za cóżbym ja pokutować miała?.. Wszak ci to ich majętności na skarb pójdą?
— Takby powinno być!
— A skarby i kapitały?
— Myślę, że także...
— I uratowaćby nie można? ogniście odezwała się pani Dobkowa... Przecież mnie się coś z tego należeć powinno.
— Nic nie wiem, i to są rzeczy mi obce, rzekł ksiądz Żagiel. Jejmościbym dla jej spokoju życzył wcześnie się może do Smołochowa cofnąć i tam burzę przesiedzieć...