Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 237.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale tego z czasem dojdziemy, rzekł niezmieszany rotmistrz...
Tymczasem muszę tu spocząć, bo już kości nie czuję, takem się potłukł...
W ten sposób wkręcił się znowu do Borowiec, a powracającemu z gitarą na urozmaicenie długich poobiednich godzin i Rózia, i pani Dobkowa były rade. Przez dni kilka okazywała mu wprawdzie trochę żalu i gniewu, ale te chmury przeszły i horyzont się wyjaśnił. On, pani Lassy, która dla niego znowu do nader starannego wróciła stroju, jejmość i Rózia, zbierali się w kółko na wesołe pogadanki, wśród których najmilsza panowała poufałość, a rotmistrz królując między niewiastami sam jeden, bez rywala, czuł się nader szczęśliwym.
— Słuchaj-no Sabku, rzekł w tydzień może po nowej installacji: prawdę rzekłszy, ja miałem o jejmości daleko lepsze wyobrażenie.
Sabina spojrzała pytająco.
— Myślałem, że jejmość raz zdobywszy ten zamek na nieprzyjaciołach, obejmiesz go w posiadanie, starego ostawisz w kątku poduszkami, żeby sobie spoczywał, a sama będziesz tu gospodarowała. Tymczasem asińdźki rządy są pozorne tylko, rzeczywiście jesteś tu jak na łasce... Kluczyków od skarbca ani powąchać... stary pieniądze swe dusi... a my tu z nudy na tem wygnaniu poumieramy...
Ruszyła ramionami Dobkowa.
— To gorzej, że pono tych pieniędzy i skarbów wcale nie ma! odezwała się.
— Jakto! nie ma! Są! tylko niedostępne dla nas... klucz kładzie pod poduszkę...
— Bredzisz nic nie wiedząc, to od grobów!