Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 221.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! wie! wie! na wszystkie strony rozbiegli się ludzie konni... ze stajni pozabierano do ostatniego... od kanonika, od Żydów... Z miasteczka kto tylko mógł siadł także... polecieli w pogoń.
— Nieszczęście! szepnęła w duchu Sabina; jeszcze ich napędzić i złapać gotowi...
— Ale kiedyż się to stało? odezwała się głośno...
— Któż to może wiedzieć! Ani jak, ani kiedy! Ale ja, zaklinam się pani na co mam najświętszego... żem niewinna...
— Dajże mi jejmość pokój! ja cię nie obwiniam! Gdzie stary?
— Stoi tam lamentując przed domem, jak trup... straszny! okropny...
Dobkowa zawsze najpewniejsza, że rotmistrz tak się dzielnie spisał, wypadła przyodziana jako tako na schody, a z nich na dół, i z największem podziwieniem swem ujrzała pana Porębę w kożuszku narzuconym na ramiona, w butach rannych, zaspanego, z rozczochraną czupryną, stojącego nieopodal jak słup z usty otwartemi. Obok niego Siwiński, a dalej snuł się Parawęsowski. Cały dwór był przy jegomości.
Dobkowa zobaczywszy ich, osłupiała. Zdało jej się naprzód, że złapani zostali, lecz mieli miny niewinnych baranków, ręce pozakładane w tył i miny skwaszone...
— Gdzież więc i z kim mogła uciec Laura?
Dobkowa przypadła do męża i uderzyła go po ramieniu.
— Co to jest? co się z dziewczyną stało zapytała.
Chmurny jak noc odwrócił się stary, popatrzał na nią i mruknął: