Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 208.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ponieważ Eljasz miał nade dworem nadzór, odesłano go do Eljasza. Ten wziął klucze i poprowadził nowego sługę na stary zamek. W ruinach, w samym końcu ich, utrzymała się była izdebka, której sklepienie całe jeszcze wisiało; był w niej piecyk, kamienna ława pokryta deską służąca za łóżko, stół chwiejący się i rodzaj kominka. Do pustki tej po nocy, wśród stosów kamieni i gruzu, trudno było nawet trafić. Eljasz ubolewał, że na całym zamku innego schronienia dać mu nie może. Nie okazywał mu żadnej niechęci, ale z zimną obojętnością się obchodził.
— Mój dobry panie, odezwał się Siwiński: wprawdzie człek nie z jednego pieca chleb jadł i do wszystkiego nawykł, i niczego się nie lęka... lecz toć już ostatnia chyba bieda zmusi w takiej budzie siedzieć.
— I dla czegoż! rzekł Eljasz spokojnie: my tu wszyscy nielepsze mamy mieszkania... To stare zamczysko widzi pan. Trzeba tylko chodząc pod nogi patrzeć, z powodu tych dziur do lochów... bo tu lochy wszędzie.
— Puste znać! rzekł Siwiński.
— W części puste, a tu zaraz oto są stare groby panów Dobków, to się ciągną wskroś i pod tą basztą, rzekł Eljasz.
Żołnierzowi, który tylko z żywymi zwykł był wojować, to sąsiedztwo umarłych wcale się nie podobało. Siennik i inne sprzęty stary przysłać mu przyobiecał.
— A co do jadła, dodał gładząc się po głowie: pono najdogodniej będzie, że tu chłopak panu przyniesie. Nasi ludzie nawykli do swoich, obcemu z nimi niełatwo. Cóż na to począć? u nas takie odwieczne zaprowadzenie.