Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 206.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi go wziął koniecznie, bo tu już nie o niego, ale o mnie idzie...
Dobek spuścił wzrok, ręce złożył na pasie i zamilkł.
Bobkowa biegała po pokoju, nie ruszał się.
— Weźmiesz go?
— Nie, rzekł sucho.
— A kiedy ja tego żądam ?
— Będę musiał odmówić, bo ja tego nie lubię...
— Więc cóż to! otwarta wojna?
— Czegóż ma byc wojna? odezwał się Salomon. Ja nie mogę tego uczynić.
— No, to ja go wezmę do moich usług, przerwała kobieta, ja go wezmę...
— Do Smołochowa? spytał Salomon.
— A choćby i tu go trzymać przyszło, przecież mi nie będzie zabroniono przywiązać go do osoby mojej. Nie mam wcale usługi.
Na to pan Dobek nie odpowiedział słowa, znać tylko po nim było humor nie najlepszy. Po obiedzie cichą konferencję odbył z Eliaszem. Jejmość tymczasem kazała owego przybyłego, który się nazywał Jerzym Siwińskim, zawołać do swojego pokoju, ugodziła go do swej służby, jako totumfackiego, umówiła się z nim i posłała, ażeby sobie wyszukał mieszkanie i rozgościł się...
Nazajutrz rano, gdy rotmistrz był właśnie u jejmości, wszedł Siwiński, lecz widocznie zafrasowany i zmieniony.
— Proszę jaśnie pani, rzekł: ja wczoraj przystałem na jej usługi, ale dziś, bodaj żebym o abszyt prosić nie był zmuszony.
— A to dla czego?