Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 203.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W domu?
— Nie, jako żywom tam nie był. A po co? nie ma nic do wzięcia, wytrzymują wierzyciele i ledwie we dworze kąt wolny... Ale co tam o tem gadać!
— Gdzieżeś przecie bywał? ciekawie badała pani.
— Po świecie! tajemniczo odparł Poręba.
— I cóż? wróciłeś widzę z kwaśną miną, tak samo jak wyjeżdżałeś.
— Niekoniecznie, odparł rotmistrz kręcąc wąsa.
— Mówże przecie, abym się czego z twojej mowy dowiedziała! niecierpliwie przerwała jejmość coś zrobił?
— Co ja się mam spowiadać! zrobiłem com chciał i jak było potrzeba...
— Powieszże mi raz przecie?...
Rotmistrz się obejrzał dokoła ostrożnie i szepnął.
— Ludzi mam! ale uważajże... to od jejmości zależy wszystko... Przybędzie tu jeden szukać służby... My się z nim niby nie znamy. Nazywa się Jerzy Siwiński... niby to... bo nazwiska istotnego mówić nie potrzeba. Trzeba mu jakiekolwiek miejsce dać... We dworze i jejmości się zda mieć swojego człowieka, czy tak czy owak; a za tego ja ręczę... Drugiego, który się zowie Parawęsowski, trzeba chyba albo na plebanii umieścić, godziłby się na zakrystjana, choć tęgi chłop... a jak nie można, trzeba go będzie w miasteczku trzymać... To dwóch... gdyby potrzebny był trzeci... znajdzie się... gdy co do czego przyjdzie...
Sabina słuchała z uśmieszkiem, i dała końce palców do pocałowania Porębie, który się tryumfalnie rozśmiał.
— A co? nie tęgo? rzekł. Tylko mi jejmość czy przy gospodarstwie, czy przy stajni, czy przy dworze