Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 179.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więc po domu sama, nie mogąc ludzi znaleźć nigdzie, aż do obiadu...
Rotmistrz widząc, jaki rzeczy obrót biorą, choć nie był zbyt przenikliwy, zamyślił się bardzo.
— Wiesz co, Sabciu, rzekł po cichu: niech ich licho porwie!.. jakoś ty nadto prędko i gwałtownie idziesz... żeby biedy nie było... Mnie się coś tu nie podoba... Ci ludzie i ten Dobek... i takie tu rzeczy gadają po mieście... o zamku i o dawnych sprawach tej familji... dalipan! coś mi się nie podoba...
— Boś tchórz! zawołała rozgniewana jeszcze Sabina: powolnością z nimi nic nie dokazać... ja wiem co robię...
Rotmistrz zmilczał. Godzina obiadowa nadeszła, wszyscy się według zwyczaju zgromadzili... Laura była blada, ale spokojna i jakby na przekór uśmiechająca się. Dobek milczący zawsze, teraz zdawał się tak ponury, że na ponowione pytania, ledwie mruczeniem odpowiadał. Atmosfera ciężka jakaś była i zapowiadająca nową burzę... Kilka razy chciała wznowić rozmowę o mieszkaniu pani Dobkowa, lecz nikt nie podniósł co mówiła i nikt się nie sprzeciwiał. Musiała umilknąć. Na wieczór już królowała w nowych pokojach, z których w istocie mniej miała pociechy niż sądziła... Zwycięztwo wszakże radowało ją mocno, przed rotmistrzem przynajmniej chwaliła się z niem, szydząc z Laury, która jak niepyszna ustąpić musiała...
Wieczorem późnym spotkała ją druga nieprzyjemność. Miała niezmienne postanowienie odebrać rządy majątku, i kassę, i klucze do siebie... Zdało się jej, że wypadnie zacząć od tego tajemniczego wielkiego klucza, który jegomość nosił zawsze na szyi, a wieczo-