Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 176.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dość tych pieszczot! psujesz ją, powiadam ci! a już popsuta jest, jak nie może być gorzej! Na nic oczu nie miałeś i pociechy z niej mieć nie będziesz, gwałtownie poczęła krzyczeć Dobkowa. Po całych dniach i wieczorach wysiadywali tam z tym niby kuzynkiem na romansach... ty i na to byłeś ślepy... Ale ja się w to nie wdaję, jak sobie pościele tak się wyśpi... niech tylko mnie w drogę nie włazi... Chodź waćpan zemną.
— Dokąd? zapytał Dobek...
— Dokądże? do niej...
Pan Salomon porwał ją za rękę, całował, szeptał, ukląkł składając dłonie i błagając.
— Pokoje dla ciebie, Bisiu moja! będą gotowe za parę tygodni! ubiorę je daleko paradniej... Klnę ci się na wszystko najświętsze... tylko mi Lorki nie tykaj...
Oburzyła się strasznie jejmość.
— A ja właśnie jegomości z tego zaślepienia, z tego bałwochwalstwa muszę raz wyleczyć... Ją trzeba upokorzyć! Będzie myślała, że i ja się jej lękam! Waćpan wiesz, że ona mi nigdy głową nie kiwnie, słowa nie przemówi...
Odepchnąwszy klęczącego Dobka, jejmość otwarła drzwi, przeszła korytarz wlokąc za sobą męża... Rotmistrz przez jakąś rachubę czy strach pozostał w pokoju. Przebiegła szybko parlatorjum, stukając za sobą drzwiami, i wpadła już rozhukana i gniewna do mieszkania Laury. Dziewczę uspokojone o ile tylko umiało i mogło się uspokoić, siedziało czekając zdaje się wtargnięcia macochy — nad Biblją. Wypogodzenie jej twarzy, powaga... uczucie jakieś mężne malujące się