Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 170.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Idę, moja Lorko, idę — przerwała nastraszona panna Henau...
Nie wiem czy to w smak było Laurze, lecz przyjąwszy ofiarę, poszła się sama trochę przybrać i wprędce wróciła w sobolowej czapeczce i aksamitnej jubce takiemże futerkiem obłożonej... Ciocia musiała się trochę cieplej ubrać, bo do powietrza nie bardzo była przywykła. Honory nie potrzebował dla małego przymrozku nic brać na siebie, bo na zimno był wytrwały. Wszyscy troje tedy wyszli z baszty, najprzód na ogródek Laury, który bramę starą od ruin oddzielał... Poschłe kwiaty i krzewy w szronie tym nabrały szczególnego wdzięku, ogródek był jakby skamieniały, a wczorajszego życia pełen... brakło mu tylko barwy... Gałązki obciążone kryształami, zginały się jakby liście dźwigały i kształtne tworzyły łuki; najdrobniejsze źdźbło niewidzialne prawie, oblane białym puszkiem, stawało się na chwilę znowu jakby młodą latoroślą... Ginące w lecie na szarem tle murów wątłe trawy i mchy występowały na tę uroczystość zimową, tworząc jakby kaskady, wieńce i długie sploty... Lecz najśliczniejsze były drzewa, którym stracone wróciły formy, a w oddali wierzby, krzaki, łoziny, uschłe topole zaokrąglały się wdzięcznemi liniami, jakby chciały lato przypomnieć... Z sosen i jodeł gdzieniegdzie wietrzyk i słońce spędzidziły ten strój chwilowy, posępnej ich barwie za świeży i płochy, i zieleń ciemna przeglądała smutna, wstydząc się, że tak brudną była przy tym śmierci całunie.
Lorka z Honorym tak się zagadała zaraz na wstępie wchodząc do ogródka, że poleciawszy przodem, o nadążającej z ciężkością cioci Henau zapomnieli. Ona też z obowiązku idąc za nimi, po pierwszych kilkudziesię-