Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 160.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na miłość bożą! to i ty mnie stary chcesz opuścić! a toć mi zginąć przyjdzie.
Eljasz ruszył ramionami, głowę spuścił, oczy w podłogę wlepił.
— To nie może być, dodał Dobek: my się nie rozstaniemy.
— Niech-no się pan nie gniewa a posłucha, ozwał się stary: jest o czem radzić. Od wczorajszego dnia domu poznać nie można. Rządzą się jak szare gęsi... a toć przecie nie my do nich, tylko oni do nas przybyli i do naszego obyczaju zastosować się powinni. Rotmistrza nam tu nie trzeba, on tu słyszę zabiera się całą zimę siedzieć. Jejmość co każe, jegomość zaraz spełniać poleca... oni w tydzień wszystkich nas przepędzą... Nie może tak być! nie może...
— Ależ powoli! syknął Dobek, pierwsze dni...
— Tak, a potem nie czas będzie...
Pan chyba nie wiesz co tu się gotuje. A no, głośno mówią, że jejmość chce panienkę z jej pokojów przepędzić i sprzęt zabrać... przecież pana stało na drugi... Rotmistrz domaga się dwóch pokojów w zamku... Dalej i dla was, stary panie, miejsca nie stanie... A toż to dopiero trzeci dzień!
Zmilczał pan Dobek, bo czuł, że Eliasz miał może słuszność.
— Czekaj, rzekł cicho: wyczekawszy, cierpliwości, to się złagodzi.
Stary machnął ręką, pogładził głowę... zmilczał.
— Ani mi myśl odchodzić, rzekł Dobek: nie puszczę...
Dopiero sobie przypomniawszy gościa, począł o niego rozpytywać gospodarz, i okazało się, że był wyszedł