Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 147.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmielej strzeliły oczy... rumieniec wystąpił na twarz... była tu panią!
Salomon postrzegł od razu córki niebytność i nie nalegał o przybycie, jejmość dobrze też uważała to... a nie mówiła nic, odkładając zemstę do przyszłości.
Gdy się ślub dokonał, a wszyscy zasiedli w parlatorjum przy rozpalonym olchowym ogniu na kominie, przy stole zastawionym cukrami i butelkami; który ołtarz natychmiast uprzątnięty zastąpił, panna Henau pośpieszyła zobaczyć co się dzieje z Laurą.
Na wchodzącą spojrzała tylko podnosząc głowę dziewczyna i nie spytała o nic...
— Wiesz, że właśnie w tej chwili — dziwnie! gość przybył... rzekła Henau.
— Gość jeszcze? drugi rotmistrz zapewne... z przyjaciół tej... tej pani? szydersko śmiejąc się odezwało dziewczę.
— A! nie! o sto mil na te właśnie godzinę, z daleka... o niczem nie wiedząc... trafił tu jedyny może krewny jakiego macie, Honory Dobek.
Laura uderzyła w dłonie...
— Dobek! krewny... Cóż to? modliłam się o opiekę, czy Bóg mnie wysłuchał?
Smutnie uśmiechnęła się panna Henau i zarumieniła.
— Nie wygląda wcale na opiekuna, rzekła... bo tak młody lub nie wiele starszy od ciebie...
Laura już nie pytała, zamyśliła się, złożyła Biblję, widocznie ciekawość jej rozbudzona nagliła, by wyjść i zobaczyć gościa tego, a czuła, że się tam ukazać nie może...
— Jak wygląda? spytała po chwili...