Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 133.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sępny i przybity wszedł. Dobek pośpiesznie drzwi za nim zaryglował.
— Chodź, rzekł, i milcz... na miłość Bożą, pomóż mi. Nie pytaj o nic, nie mów słowa, idź za mną.
Stary popatrzał nań nie rozumiejąc, lecz za danym znakiem posłuszny postąpił za panem. Pierwszy to raz w życiu Eljasz miał przestąpić próg tych drzwi żelaznych, na które patrzał przez życie całe. Pobladł biedny. Nie oglądając się nań nawet, tak pewien był posłuszeństwa starca, Salomon przeprowadził go przez skarbiec...
— Dokądże? do grobów? stłumionym głosem spytał sługa; o tej porze...
— Idź, musimy! odparł krótko Dobek.
Zdziwienie sługi było wielkie, gdy weszli do izby zajmowanej przez pokutnika. Ślady w niej czyjegoś pobytu, o którym nikt w zamku nie wiedział, przeraziły go. Stojąca trumna z opartem o ścianę wiekiem, wyleżany w niej barłóg napełniły go strachem.
— Słuchaj mnie stary, zawołał stłumionym głosem Dobek: widzisz... tu żył... mój ojciec. Wczoraj, dziś, nie wiem... zerwał się, by pójść pod trumnę matki... i leży tam... My go pogrzebać musimy, choćby złożyć do tej trumny...
Wszystko to tak dziwnie brzmiało w uszach Eljasza, który pytać nie śmiał... drżał i ręce łamał, że Dobek nie odbierając odpowiedzi, nie widząc po nim czy się zgodzi, stał długo jak wryty. Sam wreszcie dając przykład, poszedł do trumny, aby ją dźwignąć i unieść. Widząc to Eljasz, machinalnie zbliżył się pomagać... Stojąca tu od lat kilkudziesięciu niemal była wrosła do podłogi i z wielką siłą odrywać ją od niej musieli.