Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 127.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie może być inaczej, odezwał się lakonicznie Żyd.
— Wszyscyście przeciw niej uprzedzeni.
— Co nam do tego, jaśnie panie! rzekł Aron; ale wszystko ma swój koniec.
Pokłonił się. Salomon ujął rękę Żyda.
— Nie opuszczaj mnie, odezwał się: bądź mi jak byłeś przyjacielem. Nie chcesz interesów, do tego zmuszać cię nie mogę, ale dla czegobyśmy się rozstawać mieli?
— Dla czego? podchwycił Aron: a! bo tu przyjdą nowi ludzie i nowe rządy!
To mówiąc dobył pieniędzy z za pasa, odliczył należne na stole, prosił o pokwitowanie ogólne i mimo domagań się pana Dobka, niewzruszony w postanowieniu, pożegnawszy się, odszedł.
To rozstanie z powiernikiem przykre na panu Salomonie zrobiło wrażenie. Nie miał jednak czasu stękać, gdyż jejmość przysłała go prosić na górę. Była już ubrana i strojna, bo po swoją garderobę i pannę służącą posłała wczoraj jeszcze, i z rana oboje przybyli.
— Dzień dobry ci, panie Salomonie: odezwała się, rękę mu dając do pocałowania. Źle spałam, swąd był z pieca, a zimno. To dom do niczego, stary grat, potrzeba będzie zrzucić, a nowy sobie pobudować. Lecz nim to nastąpi, ja muszę mieć ludzkie mieszkanie, proszę mnie oprowadzić po domu, abym sobie wybrać mogła.
— Ale to nie ma nic tak pilnego! szepnął Dobek.
— Jakto? jutro przecież niedziela i ślub nasz, a ja, pani domu, w tem więzieniu miałabym pozostać?