Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 125.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła spokojna i poważna, lecz nie tak czuła i pieszczotliwa jak niegdyś, prawie onieśmielona.
Salomon zbliżył się ku niej drżący.
— Moje dziecko, uspokoiłażeś się?
— Jestem spokojna, odezwała się Laura.
— Gniewasz się na mnie?
— Na ciebie, kochany ojcze? o! nie! gniewam się na tę kobietę, która szczęście nasze, moje porywa nam, gwałtem się cisnąc w rodzinę, chcąc kosztem naszym żyć... krwią i łzami naszemi.
— Lorko, cicho! co mówisz...
— O! tej nigdy nie daruję! dokończyła porywczo Laura.
— Przekonasz się, gdy ochłoniesz, rzekł Dobek; ona zła nie jest, ona ci będzie matką!
— Nigdy! krzyknęła Laura: niech mi tylko pozostanie obcą i nie mięsza się do mnie, o to jedno ją proszę.
— Dla mnie to uczyń! uspokój się! błagał Salomon.
— Jestem spokojna, będę spokojna, lecz proszę nie wymagać odemnie dla niej imienia matki, ani serca. Podstępnie pochwyciła mi com miała najdroższego, jedyny skarb mój — ojca! Tego jej nie przebaczę.
— Córko moja...
— Milczę, odezwała się Laura.
— Wracaj do siebie, połóż się, spocznij.
Na to nie było odpowiedzi. Ojciec się zbliżył do niej, pochwyciła go ściskając i płacząc, a powtarzając:
— Biedny ojciec, biedny ojciec!
Panna Henau i pan Salomon popłakali się w końcu wszyscy i tak w smutku rozstali.