Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 115.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pójdziemy na górę, rzekła; muszę przecie tego waszego gagacika poznać i przybliżyć się do niego, kiedy z sobą pod jednym dachem żyć mamy...
Drżał nieszczęśliwy Dobek... nie mógł otworzyć ust, ręce łamał, rzucał się, na co bynajmniej piękna wdowa zważać się nie zdawała... Uśmiechała się raźnie.
— No, raz przecie trzeba te lody przebić, rzekła; nic nie pomoże zwlekanie. Acan się ze mną żenić przyrzekłeś, a ja na łaskę córki czekać nie będę... Chodź na górę...
Podała mu rękę; jak skazany na śmierć poszedł pan Salomon.
Zaprowadził ją do parlatorjum najprzód, tu zaś zimą, gdy nikt nie bywał z gości, a z domowych siedzieć nie lubił nikt w ponurej izbie, nie opalano przez oszczędność, zimno więc było jak na dworze i innego schronienia znaleźć nie mogli tylko w pokoikach Laury. Wdowa musiała wcześnie znać rozporządzenie domu, bo prosto zwróciła się ku drzwiom do nich wiodącym... Szedł z nią nieszczęśliwy ojciec blady i pomięszany jak na ścięcie... Z za drzwi dolatywał dźwięk fortepjanu... Laura śpiewała Mozarta piosnkę o Fiołku i przygrywała sobie na klawicymbale...
Gdy się drzwi otworzyły, odwróciła głowę, zobaczyła najprzód tę twarz, która się jej śniła ciągle upiorem i przeraźliwie krzyknęła. Ręce jej opadły na klawisze... przechyliła się na poręcz krzesła... oczy skierowała ku przychodzącej i została w tej postawie nieporuszona.
Wdowa się tem nie zmieszała wcale; przestąpiła próg z ironicznym uśmiechem, obejrzała się ciekawie, skinęła głową siedzącej na przywitanie i zawołała tylko: