Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 112.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wryty... na saniach siedziała kobieta... domyślił się swej wdowy...
Wiedział jak jej Lorka nie lubiła i co za kłopot gotował mu się w domu... lecz jakże jej było nie przyjąć lub odprawić? Eliasz stojący w bramie wbiegł natychmiast z oznajmieniem do pana, który poruszony bardzo, nie na górę do parlatorjum, ale pod pozorem, że tu było cieplej, do swoich pokojów prosić kazał... Już w przedpokoju słychać było otrzepywanie ze śniegu i głosek żwawy pani Noskowej. Salomon sam drzwi zapraszając otworzył. Wdówka choć po podróżnemu przystrojona była jak się to na łowy jedzie... Twarzyczce wiatr ostry w drodze dodał różu... oczka błyszczały, usta się uśmiechały. Suknia leżała jak ulana... nawet czarny watowany kwefik na głowie z sobolową czapeczką był jej cudnie do twarzy.
Wskoczyła do smętnej izby pana Salomona, oglądając się śmiało, i podała mu rękę do pocałowania.
— Cóż to! asindziej mnie tu na dole jak ekonoma myślisz przyjmować? zapytała... i główką kręcić dziwnie poczęła...
— Wszakże my się tu wygodnie (bo to tu cieplej i zaciszniej) rozmówić możemy, rzekł cicho Dobek.
Eliasz już był wyszedł, zostali sami, pan Salomon się obejrzał, zarumienił, rękę cofniętą zbliżył do ust znowu i dość bezwstydnie całować i smoktać ją zaczął, aż pani Noskowa wyrwała...
— Dość już tych fałszywych karesów, rzekła; mamy się rozmówić. Asindziej nie raczyłeś do mnie, musiałam ja do niego...
Stanęła w środku pokoju, wzięła się w boki i zawołała: