Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 109.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

musimy! śmiejąc się zawołał rotmistrz, rzeczy stoją tak, że żenić się albo bić, jedno z dwojga...
— Zostawcież mnie przecie jak i kiedy... Poręba trząsł głową. Odłożysz ślubowiny do Józefatowej doliny, rzekł, Asindziej sam mi będziesz dziękował, że ja tak postępuję... to dla jego własnego dobra... Od tego com powiedział nie odstępuję...
— Przyjedź jutro, szepnął posępnie Dobek... jutro... ja potrzebuję czasu...
— O co chodzi? ja sobie u was przenocuję i pofolguję do jutra... ale z załogi na zamku nie ustąpię...
Przestraszone oczy zwrócił nań Salomon... Nie było ratunku. Co się w tej chwili działo w jego duszy, nie wiem czy on sam jasno mógł wyczytać... Chciał i nie chciał, pragnął i lękał się, ogrom kłopotów, jakich miał sobie przysporzyć, stawał mu przed oczyma.. Szczęście, o które się dobijał, za drogie dlań było, lecz szczęście to i dola trzymały go za gardło! Cofnąć się nie było dokąd... rotmistrz snadź, że mu się nic napić nie dano, bębnił palcami po stole, obejrzał się wkoło i przebąknął:
— Wszystko tu u asindzieja bardzo dobre, ale czy wina ani miodu nawet dla gości nie ma? hę?
Ocknął się dopiero pan Salomon, pobiegł do szafki, dobył butelkę omszoną, kieliszek, i postawił je roztargniony przed rotmistrzem, a sam znowu chodzić począł.
Poręba popatrzał na butelczynę, na szkło, pokiwał głową, ale ich nie tknął.
— Cóż to jest? spytał, przyjmujesz mnie jak posłańca? co? Myślisz, że ja sam będę pił? Cóż to za obyczaj u kroćset tysięcy...