Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 105.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oko byłoby dostrzegło, że komedję grał, i to jeszcze dosyć niezgrabnie. Widocznie przybył z lekcją wyuczoną, pewien skutku...
Pan Salomon podniósł głowę, dosyć strwożony.
— Panie rotmistrzu, rzekł; ciszej proszę, i powoli... rozmówimy się... tylko... spokojnie.
Poręba siadł, obie ręce na kolanach położył.
— Słucham jegomości, rzekł, słucham.
Dobek namyślał się czas jakiś.
— Właściwie, zagadnął, o cóż to chodzi? ja dobrze nie rozumiem...
— Jakto! asindziej nie rozumiesz? nie rozumiesz? a to coś paradnego! krzyknął rotmistrz. Bywasz wacpan w Smołochowie u Sabinki, bywasz, jeździsz...w tem nagle, ani z tego, ani z owego, przestajesz.
— Za pozwoleniem, rzekł Dobek: są pewne okoliczności...
— Rozumiem, nagadano waćpanu trzy po trzy...
— Z nikiem o tem nie gadam...
— Dla czegożeś asindziej bywać przestał? zagadnął rotmistrz.
— Lecz czyżem się terminalnie do bywania zobowiązał?
Poręba oczy wytrzeszczył.
— Aleś się waćpan widocznie rozpoczął starać o Sabinkę?
— Za pozwoleniem, rzekł Dobek: o tem staraniu oficjalnie mowy nie było!
— E! to ty mi tak, po jurystowsku myślisz się wykręcać! fiu! fiu! przerwał rotmistrz... Siedziałeś godzinami przy kobiecinie, prawiłeś jej słodycze na ucho, ściskałeś za rączki... niewiasta nieszczęśliwa przylgnę-