Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 103.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Salomon i na chmurną twarz Arona, i na córki kaprysy nie zważał... Wreszcie nadeszła i ta pożądadana zima, kry płynąć zaczęły, potem rzeka choć stanęła, lecz brzegi oparzeliste z trudnością ją przejść dozwalały, zamiecie były straszne, śnieg pozawiewał ścieżki i drogi... wycieczki pana Dobka ustały... Co większa, sam Salomon osmutniał jakoś i nie szukał środków dostawania się potajemnie do Smołochowa, jakby stosunki te chciał gwałtownie przerwać. Co tam zaszło? nie wiadomo, lecz coś pewnie zajść musiało, gdyż pan Salomon wziął się na nowo do pracy z przymusową gorliwością... częściej począł do córki chodzić, dłużej u niej przesiadywać i wracać do dawnego życia trybu...
Kilka razy Eljasz mu z miasteczka przynosił listy jakieś i oddawał potajemnie, na które Dobek mówił gniewnie: „Powiedz, że nie ma żadnej odpowiedzi.“
Jednego dnia, gdy to już kilka tygodni tak trwało, przyszedł Aron Lewi weselszy niż od dawna bywał. Zaczęli mówić o interesach, o tem i owem, jakoś poufniej, po staremu...
— Otóż to tak, rzekł Żyd: to ja jegomości lubię... at! trzeba było dawno porzucić.
— Co? co porzucić?
— Ach! niby pan tego nie wiesz!... a no dość, że my się rozumiemy... to był kiepski interes...
Zmilczał pan Dobek...
— Jeszcze to nie koniec, szepnął Aron: oni będą szturmowali, a niech się jegomość tylko dobrze trzyma...
— Gadasz zagadkami! zawołał Salomon. Kto, co, po co ma szturmować?