Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 091.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tchu starcowi zabrakło. Głowę zwiesił, milczał i oddychał ciężko, piersi mu całe z kośćmi poruszały się jak miech kowalski... na policzki wystąpił pomarańczowy, ceglany rumieniec... Dobek jak skazany stał i słuchał nie słysząc... Pomiędzy owym starcem co żywego dawno nie widział świata, a nim, nie było nici, coby łączyła mysli i zbliżała pojęcia... Mówili jakby dwoma odmiennemi językami... Zrozumieć się nie mogli.
— Mów zawołał z wysiłkiem ojciec.
— Cóż powiem?.. odparł Salomon: niech będzie jak Bóg zrządzi... ja już nie wiem sam gdzie i jak się obrócić mam. Życie mi zbrzydło...
— I dziecko, dziecko, którego głos mnie tu, w tym grobie, gdy je posłyszę, poi i koi... zawołał stary, i to dziecko ci zbrzydło, Salomonie? Grzeszny jesteś. To jedyna miłość na świecie prawdziwa, ze krwi i wnętrzności płynąca... to jedyna pociecha życia... a ty, odpychasz co karmi i chcesz tego co truje? Tyś oszalał, Salomonie.
— Uleczże mnie z mojego szaleństwa? zawołał Dobek, ulecz, wyrwij mi to z serca co się w nie wpiło jak kleszcz...
— Kleszcza gdy się wpił nie wyrwiesz... czas był dawno! rzekł stary. Uleczyć? jak ciebie leczyć? gorzkim lekiem!.. Patrz... tam, na stole to lekarstwo, którem ja się leczę od żywota — choroby... Weźmiej tę Biblję... i czytaj ją... a czytaj nieustannie... a nędzę człowieka i marność rzeczy ludzkich pojmiesz, i nie będzie ci żal rodu, ani imienia, ani pożądasz niewiasty... ani ślubów powtórnych... Wnijdź cały w księgę i osłoń się nią, a przyoblecz... nie tkną cię pociski...