Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 088.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja czasem widzę was chodzących po zamku... ciebie — Lorkę... Słyszę jej głos i śpiew... i latanie.
Mówiąc starzec się coraz rozgrzewał... głowę podnosił wyżej.
— Mów Salomon... ty chcesz coś powiedzieć...
— Tak jest, odezwał się w końcu Dobek, zdobywszy się na męztwo: tak jest, przyszedłem po radę...
— Do trumny! do umarłego, przerwał starzec... A co mnie do żywych choćby oni dziećmi byli mojemi? Albo ja wiem co się ze świata zrobiło teraz?.. Ja umarły!... jam skazany, jam bannita i infamis... któremu katby głowę ściął... Po co ścinać? sama lada chwila spadnie... jak owoc dojrzały... Co mi powiesz Salomonie?
— Ojcze... drżącym głosem począł Dobek: czy rodowi i imieniowi naszemu gasnąć na mnie?
— Gasnąć? a córka twoja? rzekł stary...
— A imię?
— Imię? Cóż znaczy imię? co znaczy ród? prochu garść! a ile ich rozniosły wiatry po gościńcach? Wszyscy ludzie jeden ród... jeden człowiek, jedna nędza i jedno robactwo...
Podniósł głowę jeszcze wyżej, aż szyję opasaną sznurami żył zczerniałych widać było... i zaśmiał się śmiechem zapomnianym, nieumiejętnym, podobniejszym do płaczu niż do ironicznego pośmiewiska.
— Co ci jest? zapytał po chwili — popatrzawszy na syna... Ażali ci mało było kobiety jednej w życiu, która ci przyniosła wiele łez, żalu i troski... a chcesz drugiej, która ci przyniesie może hańbę, srom, rozpacz...?
To mówiąc starzec otulając się sukiennym płaszczem, który mu z bark spływał, wstał na nogi drżący