Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 087.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z wolna podźwignął głowę z trudnością... rękę jedną poruszył... opadła zaraz bezsilna...
Dobek zbliżył się na palcach, ostrożnie, nic nie mówiąc.
Ponury, słaby głos dobył się z piersi siedzącego...
— Salomon?..
— Tak, ojcze...
— Dawno nie byłeś?
— Wczoraj...
Stary zamilkł... rękę podniósł...
— Daj mi kroplę... kroplę wina z wodą, siły nie mam... Koniec blizki...
Dobek w murze znalazł z łatwością butelkę... wlał do kieliszka nieco wina, trochę wody i podał je starcowi, który chwycił z trudnością szkło i poniósł do ust z widocznym wysiłkiem... Wychyliwszy napój, oddał kieliszek Dobkowi... Jakiś czas siedział jeszcze z głową spuszczoną, chwycił się za piersi, potarł jakby się z odrętwienia chciał rozbudzić i czoło podniósł rzeźwiej nieco. Naówczas z pod brwi nawisłych ukazało się dwoje oczu siwych, jakby zeszklonych... które starzec wlepił w Salomona...
— Co tobie Salomonie?
— Nic, ojcze...
— Ty inny jakiś jesteś!
Dobek lekko się wstrząsnął.
— Nie wiem.
— Ty przychodzisz mi coś powiedzieć, rzekł stary, — ja wiem... wiedziałem, że przyjdziesz i że mnie będziesz pytał... ja wszystko widzę, gdy oczy zamknę...
Salomon snadź był nawykł do takich pytań, milczał.