Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 085.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z za nadrza i poszedł do sypialni, której drzwi napuszczane oliwą, cicho otworzył... Przy nich wisiała latareczka mała ze stoczkiem wewnątrz; te zapalił i zwolna po szerokich dosyć schodach kamiennych spuszczać się zaczął ku dołowi...
Szyja w grubym murze wykuta schodziła do podziemnego lochu, do którego wiodły jeszcze jedne drzwi otwierające się bez klucza, za pociśnięciem gwoździa... W tym skarbczyku dosyć szczupłym stały kufry żelazne pozamykane... i para okutych szkatuł. Jedną z nich otworzywszy pan Dobek dobył worek, który do kieszeni schował... obejrzał sklepienia, spojrzał ku wysokiemu ciasnemu okienku przez które jak przez szparę wpadała światła odrobina i podszedł w prawo kędy było ciasne w murze wgłębienie... Kryło ono jeszcze jedne drzwi otwierające się kluczem umieszczonym we framudze... Za niemi następowały ciasne schodki... a w dole widać było jakby izbę, prawie jasną w stosunku do tych co je poprzedziły... Była sklepiona... z oknami w górze tak umieszczonemi, iż chociaż przez nie wpadało światło i powietrze, z zewnątrz nic oprócz sklepień widzieć nie było można. Podziemie to wyłożone flizami gładkiemi, wązkie, puste... nie zawierało nic, oprócz złamanych krzeseł kilku i zbutwiałych drzewa kawałków... Naprzeciw drzwi wchodowych w ścianie widać było drzwi jeszcze, na podwyższeniu, do których po kilku się schodkach wchodziło... Dobek zwolna, ze spuszczoną głową, wdrapał się na nie i do drzwi zapukał przykładając do nich ucho... Nie było słychać nic... zapukał jeszcze raz... zaszeleściało coś... nie czekał już i drzwi z wolna otworzył...
Izba znowu, lecz znacznie większa ukazała się przez