Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 083.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może być krewny, ale oni się z sobą znają, proszę jegomości! At! co tu gadać długo... Niech pan napisze, że chory, że nie pojedzie, i raz temu koniec zrobić... rzekł Aron z pewnem rozdrażnieniem. Na co tu w bawełnę obwijać? Ona na jegomości poluje, chce się wydać... jegomość jest słaby... da się złapać, a potem co? czy panu spokój nie miły? A! co za los dla panny Lorki! a! panie!
— Ale mnie się o tem nie śni! oburzył się Salomon. Coś się ty uwziął mnie męczyć, żydzie niedobry... daj mi pokój! daj mi pokój...
Aron się skłonił, jarmułkę podniósł, głowę pogładził, palcami strząsnął.
— Aj! aj! co mnie do tego...
Zaczęto mówić o Gdańsku, o drzewie, o smole, o fasach na potasz, i na pozór skończyło się wszystko, gdy pod koniec rozmowy, Dobek obejrzawszy się w koło przystąpił do Arona.
— Mój Aronie, ty jesteś moim przyjacielem... ja wiem to i ufam ci... Słuchaj, nie bądź dziecinnym... Ja do Smołochowa parę razy dojechać muszę... a nie chcę, żeby Lorka wiedziała o tem i martwiła się, ty mnie do tego dopomożesz... dasz mi swój wózek.
Aron aż się cofnął.
— Żebym ja to zrobił! żebym ja do rozboju dopomagał! a! za żadne w świecie pieniądze, zawołał oburzony. Jaśnie panie, dodał gwałtownie: jeśli już do tego przyszło... pan jesteś zgubiony, ja panu mówię, pan zgubiony jesteś!
Zmieszał się pan Salomon, zaciął usta, snadź mu strasznie było przykro, że się niepotrzebnie wydał, lecz udał spokojnego.