Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 076.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mieniu opiekuna i znowu przytulić do niego, zapewne przez roztargnienie...
W chwilę potem, gdy zasiedli w pokoju, zażądała jejmość ukazać opiekunowi ogródek, który urządzidziła sama między świerkami za domem, na wysokim brzegu nad rzeką... Niepodobna się było na tę przechadzkę nie zgodzić, w której nikt im nie towarzyszył.
Zręczna kobieta czując, iż każda chwila jest drogą, korzystała też z najmniejszej, posuwając się dalej, ośmielając, nękając na pół już podbitego i obałamuconego pana Salomona...
Dobek, który przyrzekł był sobie jak najrychlej się ztąd wynosić, zasiadł z jejmością na ławce pod świerkami i zupełnie się zapomniał.
— Mój Boże! mówiła doń wdowa, której oczu wcale nie unikał, pojąc się słodką trucizną: że też waćpan dobrodziej możesz w życiu tak samotnem smakować? Boć nie przeczę, dziecię, a zwłaszcza tak śliczna i miła córeczka, może ożywić i uprzyjemnić godzin wiele, lecz zawsze to — dziecko...
Miłość dla dziecka nie może serca zapełnić całego, czuć się pan musisz osieroconym... Panu należałoby... przy jego wieku jeszcze tak czerstwym...
Nie kończąc, rozśmiała się pani Noskowa, Dobek zarumienił.
— Gdzie mnie tam staremu o tem myśleć, rzekł mocno skonfundowany...
— Ale, bo waćpan dobrodziej wcale starym nie jesteś, a ślicznie wcale wyglądasz, i niejedna kobieta czułaby się szczęśliwą, pozyskując jego przywiązanie.
Panu Salomonowi tak zagadnionemu gwałtownie, aż mdło się zrobiło...