Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 072.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sie szczupła była jak osa... Stukając koreczkami, podbiegła do pana Salomona, obie ręce mu podając...
— A! jakże ja pana dobrodzieja przepraszam nieskończenie za moje guzdralstwo! zawołała wdzięcząc się i sznurując pyszczek różowy. Co pan dobrodziej pomyślisz o mnie? Ale gospodyni jestem i trzeba było o wszystkiem pomyśleć. A najprzód, panie rotmistrzu, koniki do stajni! Niechże nie stoją! Ja na to nie pozwolę!
Dobek począł się wymawiać, że co rychlej wracać musi; lecz pani zaklęła się, że od gospodarskiego obiadku nie puści, a przytem tyle było do pomówienia...
Rotmistrz poszedł konie odprawić, gosposia szczelnie przysiadła się do nieszczęśliwego Dobka... Wprawdzie nie czyniła dziś na nim tego wrażenia, jakiego doznał po raz pierwszy, otoczenie wiele jej odejmowało; parę razy spojrzawszy jednak na nią i spotkawszy jej wzrok zbrojny w cały urok, jaki tylko nadać mu umiała... poczuł znowu jego siłę. Rotmistrz wyszedłszy do koni, przyzostał gdzieś na podwórzu, kuzynka się wymknęła jakby umyślnie, gosposia została sam na sam z panem Dobkiem, i chociaż stary usiłował trzymać się od niej w pewnem oddaleniu, niby przypadkowemi ruchy umiała się tak przysuwać, iż sam nie wiedział jak znajdował się po chwili w niebezpiecznej odległości... z której zapach jej sukienek i pudru, niemal wonny oddech mógł uczuć. Upajało to nienawykłego do takich pokus pana Dobka w sposób wielce miły i odurząjący... Z kolei to czarnych oczu blask, to białych ząbków perły, to rączek kształty toczone... to figurkę swą zręczną umiała mu pokazać, niby bez