Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 064.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po sobie że się zawahał... i że w nim ciekawość uparta walczyła zajadle przeciw tym głosom proroczym.
Uśmiechnął się z przymusem.
— Moja Lorciu! zawołał... jakżeby to było śmiesznie zlęknąć się kobiety bezbronnej! Dla czego? Cóż mi się stać może?
— A dla czegóż ja się boję i drżę? zapytała Laura... dla czego jej głos wpadał mi aż do serca i krajał je boleśnie? dla czego ta piękna twarz zdała mi się obliczem kata?
— Boś ty, moje dziecko, marzycielka i dziwaczka... Wszakże czasem ci się zdaje, że kwiatek ma wyraz złośliwy, że ptacy cię łają świergocząc...
— To prawda! tatku, odparła Laura, ale ja... ja jestem przekonana, że są kwiaty, co nas nie lubią, jak my ich..., że są zwierzęta, co nas kochają, i że miłość jest zawsze wzajemna... A że ja tej kobiety... nienawidzę, więc i ona musi mieć wstręt do mnie... Po cóż ci szukać ludzi, co twego dziecka kochać nie mogą?
Dobek udawał, że się śmieje.
— A! dziecko! porzućże te dziwactwa! pojadę, pokłonię się, papiery przepatrzę i powrócę...
Lorka opadła klękając na ziemię i rzekła:
— A to tak ty mnie kochasz? tak? kiedy ja proszę... kiedy ja się lękam?.. Mój ty drogi! mój ty miły... po cóż ci ruszać się z domu?.. czy ci w twem gniazdku nie lubo? na co obcych szukać ludzi? Żyliśmy sami tak długo... trwoga mnie jakaś ogarnia...
— Dziecko jesteś, rzekł Dobek poważnie: i tobież przecie z tego gniazda wylecieć przyjdzie?
Lorka potrzęsła głową.
— A! nie! nie! mnie tu dobrze! nie polecę...