Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 063.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, moja Lorko, rzekł: przyszedłem ci jedną osobliwszą zwiastować nowinę. Wszak to ja, jutro na cały dzień jadę.
— Ojciec? dokąd?
— Do Smołochowa.
— Ojciec do Smołochowa? po co?
— A! to widzisz... dla tej nieszczęśliwej wdowy, którą niegodziwi ludzie chcą pokrzywdzić; prosiła mnie ze łzami, przyrzekłem.
Lorka zmarszczyła brwi i skrzywiła usteczka.
— Przyrzekłeś? przyrzekłeś? odezwała się. Mnie to przykro! Taka straszna... takiem się jej przelękła... Ciągle mi upiorem stoi przed oczyma... O! gdybyś mógł nie jechać!
— Ależ dla czego?
— Dla czego?.. powoli poczęła Laura: ja sama nie umiem powiedzieć dla czego... a boję się o ciebie — i dałabym wiele, gdybyś nie jechał... Wiesz ojcze... Dobkowie nie jeździli nigdy nigdzie... tylko... żeby się żenić... Mnie serce przeszywa śmieszna myśl... A!..
Rzuciła się ojcu na szyję, potem przyklękła przed nim, złożyła ręce, zapatrzyła się w oczy. Nie pojedziesz ojczuniu... drogi tatku! nie pojedziesz? Chcesz ratować ją? A! dobrze! Daj jej pieniędzy, wszak ludzi zwykle ratuje się tylko pieniędzmi... wszak dla nich wszystkiem pieniądze, i ona nie może żądać niczego innego tylko jałmużny... Daj jej królewską jałmużnę... ale — nie jedź ty do niej.
Na te wyrazy wymówione z trwogą i ogniem, stary pan Salomon oniemiał prawie. Własna jego obawa, rada Arona, prośba córki, wszystko się składało na jakieś przeczucie nieszczęścia; nie chciał jednak okazać