Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 060.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ku, było widoczne: stary był wylękły, to co słyszał potwierdzało jego przeczucia. A jakże się było od bytności w Smołochowie uwolnić?
Po chwilce namysłu... Dobek rzekł chłodno do Arona, który bacznie się w niego wpatrywał:
— Dziękuję ci bardzo za twoją troskliwość i dobre serce, mój Aronie; lecz masz mnie widzę za człowieka tak słabego, tak łatwego do wzięcia... jak niedorosłe dziecko? Cóż ci się śni, żeby ona myślała na mnie czynić zasadzki, a ja wiedząc o nich, miał w nie wpaść?
Dałem jej słowo, to prawda, że do Smołochowa przyjadę, no to cóż? Pojadę, posiedzę, powrócę i tyle tego.
— Pan się nie boisz? spytał Aron.
— Ja? nie!
— To źle! szepnął Lewi, to bardzo źle... Ale cóż mnie do tego? rzekł po chwili: ja swoje zrobiłem... Niech pan na pannę Lorkę pamięta... więcej nie powiem.
Dobek zaczął frasobliwie przechadzać się po pokoju i wkrótce rozmowę odwrócił na wańczosy i bale, które płynęły do Gdańska. Aron już nie wznowił przedmiotu drażliwego, lecz z pewnym niepokojem śledził wyraz twarzy Dobka.
Pan Salomon pożegnał go jak gdyby zawstydzony.
Postanowił co najprędzej zbyć się ciężaru wiszącego mu nad głową: tegoż dnia wieczorem poszedł do córki.
Mieszkanie jedynaczki było złotą klatką ukochanego ptaszęcia... Składały je dwa pokoje, obok których miała swoją sypialnię ciocia Henau... Okna ich zwrócone na ogródek, zamek, rzekę i widok ku dalekim la-