Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 049.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czorowi, dzień był letni... bardzo piękny... w ganku probostwa pod cieniem lip i kasztanów, siedział właśnie z brewiarzem w ręku kanonik. Był to siwiejący już słusznego wzrostu mężczyzna, twarzy raczej posępnej i surowego wyrazu niż miłej i sympatycznej, znać w nim było człowieka nawykłego do panowania nad ludźmi i przejętego wielkiem posłannictwem swojem... Zaczytany w księdze, zadumany nad nią, jeszcze się nie domyślał nawet nadchodzącego gościa, gdy pani Noskowa w ganku stanęła... Zdziwiony nieco podniósł głowę i powoli opuszczając brewiarz, zawołał:
— Pani dobrodziejka? tu? a cóż za cud? W Borowcach obcy człowiek? Cóż się stało?
— Pozwól mi siąść i odetchnąć księże kanoniku, poczęła Noskowa, której głos, postawa, ruchy zupełnie się teraz zmieniły... We dworze widocznie była wymuszoną i baczną na wrażenie jakie uczyni, teraz w obec starego znajomego twarz jej śmielszą się stała, wejrzenie poufalsze... mowa mniej wyszukana. Czuć było, że jej tu lżej i swobodniej, oglądała się do koła, uśmiechała, poprawiała ubranie, ocierała oczy...
— A! rzekła — nakoniec, odbyłam straszną pańszczyznę...
— Droga okropna być musi! zawołał kanonik.
— Droga! fraszka! ale bytność na zamku...
— Na zamku! na zamku! wykrzyknął kanonik kładnąc brewiarz na ławce i z rękami załamanemi postępując ku wdowie: jakto? pani byłaś na zamku? u Dobków?
— A no, byłam, byłam i miałam przecie szczęście, rzekła uśmiechając się wdowa, rozmawiać z panem Salomonem... nastraszyłam jego córkę, znudziłam, jak