Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 042.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moja mościa dobrodziejko... będę się starał... jeśli pani każesz...
Słowa te wymruczał Dobek niewyraźnie, przyszło mu bowiem na myśl, że jechać tam do wdowy, być zmuszonym przez dłuższy czas z nią pozostać, było rzeczą nader ryzykowną... lecz stało się — stało, cofnąć mógł chyba później... a zresztą?
Myśli swej już nie dokończył... Sam sobie zaczął tchórzowstwo wyrzucać i śmiać się z niego. Cóż znowu? stary człek, dochodzący pięćdziesięciu lat, miałby się lękać niebywałego o tym wieku niebezpieczeństwa? Podniósł oczy śmielej... A grzechem przecie — pomyślał, nie jest — w piękne spojrzeć źrenice...
Pani Noskowa patrzała nań właśnie tą parą przymrużonych oczu słodkich i pociągających... Snadź uczuła potrzebę z kondolencyjnych tonów zejść na nieco spokojniejszą rozmowę.
— Więc — rzekła wyciągając dłoń jakby go kusiła, żeby ją wziął i pocałował, na co się wszakże Dobek ważyć nie chciał: więc rachuję na mojego drogiego opiekuna, a Bogu dziękuję, że mnie do tej podróży natchnął... A! bo to nie uwierzysz pan, jak mi odradzano, napróżno jak się zdawało do serca pańskiego kołatać! A jam sobie przeczuciem jakiemś mówiła, że pan Dobek nie odepchnie sieroty nieszczęśliwej! I nie omyliłam się... Wiem ja, mówiła ciągle szczebiocząc, że panu, coś tu tak spokojnie wiele przeżył, przyjdzie to zapewne nie bez ofiary poświęcić swój spokój... dla obcej zupełnie... osoby... lecz chciej wierzyć, że dozgonną dlań, gorącą zachowam wdzięczność. A! panie...
Dobkowi tym głosem grała tak po sercu, że się aż czuł zmieszanym, nigdy w swem życiu na taką nie był