Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 035.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka nie odeszła... i jak dziecię, które wyglądało przezedrzwi, tak ona uważnie, spokojnie, nielitościwie przypatrywała się pani Noskowej.
— Wiesz pani, odezwała się śmiejąc wesoło Laura: u nas tu nikt a nikt nie bywa... nie można się dziwić, żem się tak przelękła... dotąd mi jeszcze serce bije! Jak żyję, nie widziałam tu nikogo obcego... Można mi i strach i ciekawość przebaczyć! A pani... pewnie z daleka?
— Mniej daleko mieszkam niż się pani zdawać może, odparła harmonijnym zawsze lecz nie sympatycznym głosem Sabina, państwo i najbliższych nie znacie i nie widujecie sąsiadów. Ja jestem wdową po panu Nosce ze Smołochowa... możeś pani słyszała...
— A! tak... mówiono, że umarł niedawno! z politowaniem odezwała się Laura.... Do Smołochowa dwie mile... a to tak dla nas już daleko! I droga podobno okropna, ja tam nie byłam jak żyję...
Gdy Lorka mówiła, oczy wdowy od stóp do głów przebiegały z uczuciem jakiejś zazdrości tę śliczną figurkę, której zdało się skrzydeł tylko braknąć, by mogła ulecieć w powietrze.
— Jakże państwo tu tak w tej pustyni bez ludzi żyć sami możecie? spytała wdowa.
— A! proszę pani! mnie tu doskonałe! zawołała Lorka, z tego co o świecie ciocia Fryderyka opowiada, ja wcale nie mam ochoty się spieszyć wyjść z mojego zakątka. Mnie tu tak dobrze! ja tu jestem sobie panią, swobodną... mam wszystko o czem zamarzę, a nie lękam się tych zdrad, podstępów... fałszu i niegodziwości a przewrotności, o których ciocia powiada!