Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 208.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziła wieczór cały niemal, nie mogąc się oderwać od Laury... a nie wiedząc co o niej myśleć miała.
— Jednej się rzeczy lękam, rzekła śmiejąc się, proszę sobie wyobrazić wszystkie konkiety, jakie ta Paulina porobi na widowisku wśród pogan i chrześcian, nieszczęśliwe serca zranione przez nią... i okropne rozpacze, gdy Paulina okaże się — Paulinem! Nie — doprawdy, tak się ludzi zwodzić nie godzi...
Wieczór już miał się ku schyłkowi, a goście spoglądali ku zegarkom, czując zbliżającą się porę pożegnania, gdy w przedpokoju kasztelanowa usłyszała żwawą rozmowę. Poznać było łatwo i domyślić się, że tam ktoś z kamerdynerem ucierał się żwawo o wnijście, którego mu odmawiano. Było naówczas zwyczajem nie tylko bardzo do późna przeciągać zabawy wieczorne, lecz nawet odwiedzać domy znajome. Nieraz po kolacji u pani krakowskiej lub starościny małogoskiej, szli po domach poufałych roznosząc nowiny dnia mężczyzni, bo każdy dzień naówczas, każdy wieczór darzył czemś nowem a niespodzianem.
Kasztelanowa domyślała się, że jeden z tych przypóźnionych dobijał się do jej salonu, nie mogąc przekonać kamerdynera, który stał przy swej consigne. Było to sumienne Francuzisko, szczególniej w spełnianiu tych funkcji, które do żywego a dramatycznego sporu powód dać mogły.
Kasztelanowa znak dawszy gościom by milczeli, przysłuchiwała się jeszcze rozmowie, gdy drzwi się otworzyły gwałtownie i niemi wszedł najprzód piękny, młody, dumnie wyglądający mężczyzna, a za nim zrozpaczony, protestujący przeciwko nadużyciu siły Francuz.