Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 163.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z przeproszeniem pana chorążyca, ja wszelki interes lubię, gdzie można zarobić pieniądze, nie nastawiając ani karku, ani szyi, ale jak do niego wchodzi — z pozwoleniem — kobieta, to jest zawsze kiepski interes... Wolałbym sześciu mężczyzn szukać, niż jednego takiego panieństwa!
Pomimo takiego zdania, faktor poszedł, Honory został z nadzieją długich nudów rzucony na łaski stolicy. Tego dnia zmęczonemu wychodzić mu się nie chciało. Miał do tego powód też, bo na Marywilu tak było pełno, iż jego ludzie i konie wśród dziedzińca koczować musieli. Obozowisko składało się z bryk, wozów, szkap najróżnorodniejszego pochodzenia... a wśród niego przechadzało się mnóstwo przekupniów, gałganiarzy, ludzi podejrzanych takie mnóztwo, że można się było o wieśniaczą służbę niedoświadczoną obawiać, aby się okraść i oszukać nie dała. Z okna wychodzącego na podwórze, Honory z trwogą patrzał na tę mieszaninę wszech narodów, w której i jego Konopniczanie byli utopieni, dosyć smutnie zszedł mu wieczór na opędzaniu się nieustanie otwierającym drzwi przekupniom, ofiarującym wszystko czego tylko dusza mogła zapragnąć, i to — wyjątkowo tylko dla niego, za psie pieniądze! Honory zjadł coś w garkuchni wielce obrzydliwego i spać się położył. Nazajutrz trzebaż było pójść do kościoła... Nadzór tłomoków poleciwszy z instrukcją właściwą najroztropniejszemu z Konopniczan, poszedł chorążyc do Karmelitów, gdzie mszy świętej wysłuchał pobożnie. Strasznie mu było smutno. Powlókł się pod zamek... popatrzał na powozy, konie i ludzi, a że się spodziewał swojego wysłańca z wiadomością, wrócił do domu. Żyda nie było ani słuchu. W porze obiadowej, zjadłszy