Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 144.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stał. Człowieka tylko potrzeba innego niż ksiądz Bohomolec!
— Trzeba zacząć choć ladajakiemi słowy, a grą nadstarczyć, żeby do pisania pociągnąć! przerwała Laura.
— Tak, należy od czegoś zaczynać, i ja to czuję, zawołał Bogusławski... a no, sam jestem do tego...
— Słuchaj waćpan, gorąco zaczęła kasztelanowa, mocno mi się ta myśl uśmiecha, ułóżmy co! pokażmy, że i my potrafimy... A waćpan panie Borowiecki?
Laura spłonęła cała...
— Ja, rzekła spojrzawszy na Bogusławskiego, ja, jako młodszy, chybabym w niedostatku kobiet, jak to pono bywało po klasztorach... podjął się kobiecej roli...
— A podjąłżebyś się pan w istocie? gorąco przybliżając się do niej, zapytał Bogusławski...
— Spróbowałbym! rzekła Laura...
Kasztelanowej myśl się podobała, klasnęła w pulchne rączki.
— Zróbmy próbę u mnie... zawołała.
— Ale z czego? z czego? rzekł Bogusławski. Ja u księży pijarów uczyłem-ci się po francuzku i nieźle umiem, jednak dla gry za mało...
— Zaprosimy księdza Bohomolca, żeby nam coś na polskie przekuł...
— Tak, przekuł, rzekł smutnie Bogusławski; poczciwemu księdzu nie przychodzi to łatwo, zwłaszcza gdy na coś takiego trafi, co się z sukienką jego nie godzi. Jak skoro uczucie górę bierze, a jakaż sztuka na scenie ostoi się bez niego? woła natychmiast: hola! i przerabiać chce, a w habit przebiera...