Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 095.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ki w rynku, a u krzyża stary kosarz, który do dnia wyszedł na błotne łąki, bo do nich było pół mili. Georges’owi na zapytanie czy kto nie jechał, wskazano naprzód gościniec za miasto, potem drogę do Mokrzyszcz...
Pędził jak szalony. O pół mili za miasteczkiem spotkał strzelca, który go zapewnił, iż konny młody człek niezbyt się jeszcze odbił daleko, że jechał kłusem, i że – na upartego, dobrym koniem, można go przed Mokrzyszczami dogonić.
A w istocie, można było tem bardziej nagonić, iż zaraz na wjeździe do lasu, nie dosyć dobrze przymocowane przez Pobożanina siodło, zaczęło się zsuwać i Laura musiała zeskoczyć, aby je podpiąć na nowo, co słabym rączkom, przy gwałtownym pośpiechu nie bardzo się wiodło, tak, że blizko pół godziny straciła nim się na nowo w drogę puścić mogła. Koń, którego podano Georges’owi, był rosły i szparki... słowem o milę od tych Mokrzyszcz, w których Babetta oczekiwała, Laura posłyszała za sobą tętent konia w szybkim biegu, i instynktowo ona i Munia zaczęły też pośpieszać, jakby się ulękły pogoni. W pośród lasu na krętej drodze, ścigającego nie widać było jeszcze, lecz z odgłosu wnosiła uchodząca, iż się przybliżał żywo, zaczęła więc biedz coraz chyżej. Las się kończył... w polu droga była piaszczysta i kamieniami zasiana, Laura obejrzała się i w dali dostrzegła właśnie wysuwającego się z za krzaków Georges’a, którego raczej przeczuła, niż poznała. Leciał czwałem i uciec od niego było prawie niepodobieństwem; jednakże Laura puściła cugle, odezwała się do przyjaciółki i Munia wysunęła się naprzód, jak sarenka lecąc chyżo. Mimo tego wysiłku,