Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 094.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To frazes z komedji pana hetmana, odrzekł spokojnie Pobożanin, doskonały na scenie, a w życiu śmieszny. Miłość mężczyzny dla kobiety innych mu praw nie daje nad – strzelenie sobie w łeb, jeśli mu się nie poszczęści.
W tej chwili konia przyprowadzono pod ganek, Georges nie słuchając dłużej wyrywał się już lecieć, marszałek go siłą trzymał.
— Nie puszczę pana!
— Ja teraz waćpana spytam, oburzony zawołał Georges, jakiem prawem mnie chcesz wstrzymywać?
— Bez żadnego prawa, jeśli ci się podoba, dla tego, że jesteś wychowańcem pana, którego kocham... i obowiązanym się czuję oszczędzić waćpanu szaleństwa nadaremnego!
Georges się wyrwał i pobiegł do drzwi nie oglądając, Pobożanin za nim, krzycząc do mastalerza:
— Nie dawaj konia!
Lecz Georges był już na siodle, a że mu stajenny chciał się oprzeć, smagnął go spicrutą, którą w ręku trzymał, koń się wyrwał, stanął dęba... dostał ostrogą i poleciał w czwał z kopyta... Nie było co gonić nadaremnie.
Pobożanin postał w ganku i pomyślał, że Laura ma przed sobą godzinę, prawdopodobieństwo, iż Georges nie koniecznie drogę odgadnie – i tysiące wymknięcia się środków.
Liczył jednak nazbyt po własnej myśli. O rannej godzinie koło takich małych miasteczek, gdzie się bydło na rosę wypędza... do robót dalekich ludzie wychodzą, zawsze się ktoś kręci po drogach. Tak się i tym razem stało... Wyjeżdżającą Laurę widziały pastusz-