Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 086.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tegoż wieczoru przyszła do niego późno w noc, ale razem z Pobożaninem...
— Nie lękaj się pani, rzekła, ja za niego ręczę, a on nam lepiej poradzi pono, niżbyśmy obie mogły...
Marszałek pełen uszanowania, skłonił się Laurze, zaręczając jej za dochowanie tajemnicy.
— Masz pani we mnie sprzymierzeńca, rzekł, nie nieprzyjaciela.
— Co mi pan radzisz? spytała Laura.
— Jak najprędsze zrzucenie tego stroju, rzekł Pobożanin; mógł on chwilowo być potrzebny, ale naraża dziś więcej niż broni. Powtóre, sama nie możesz pani pozostać... trzeba żeby ją ktoś odprowadził do Warszawy. W Warszawie nie będzie też łatwo coś znaleźć stosownego...
— Ja... ja mam powołanie do teatru, zawołała żywo Laura.
Pobożanin spojrzał na nią zdziwiony.
— Nic pani do tego nie zmusza, rzekł, a to, jak zowiesz, powołanie, jest może przykrzejszym losem, niż suknia męzka na kobiecie. Czy wiesz pani czem jest teatr? czem są artyści? jaki ich los? zkąd się oni biorą?
Laura milczała.
— Pani tego nie potrzebujesz, mówił ciągle marszałek.
— Ale jabym sztuce potrzebną i przydatną być mogła, przerwała Laura. Czyżby uszlachetnić nie można tego, co dotąd było najdziwniej poniewierane? Słyszałam o oklaskach i wieńcach rzucanych artystom na scenie, a za sceną o wydzielanej pogardzie; czemużby nie zmusić ludzi, aby szanowali równo artystę i człowieka?
Z tak wielkiem uczuciem wymówiła to Laura, która