Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 214.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A cóżeście mówili? — spytał Luboń zdziwiony.
Wojsław z ławy powstał poruszony mocno.
— Co mam kłamać! Mieszko nas niemcom sprzedaje. Do Pragi jeździł się o naszą skórę targować. Jawna to rzecz. Starą dziewkę mu daje Bolko i dobre wiano... swoją przyjaźń i cesarską łaskę... Myśmy to ze Stogniewem widzieli, a mieliśmy czekać, aż nam na kark włożą obręcz?..
Reszty można się było domyślać. Wojsław jéj nie dopowiedział, i po chwili kończył.
— Gdyśmy nocą przyszli do niego, już nas, przez twojego syna ostrzeżony, czekał... Stogniewa zdusił jak chrząszcza!.. Jam życie uniósł... tułam się.
Milczenie nastąpiło długie. Wojsław przeszedł się po izbie, Warga pilno nań patrzył, Luboń stał zamyślony.
— Dacie mi przytułek? — zapytał Wojsław.
— Właśnie to go tu szukać!.. — krzyknął Warga — człowiecze... pod bokiem knezia, gdzie cię każdéj godziny może zajrzéć i ludzie cię znają!.. Pójdziesz ze mną... ja ci dam schronienie, w którém będziesz bezpieczny... Schowam cię do chramu, gdzie nikomu dostąpić niewolno... Takich ludzi jak ty nam trzeba...
Odwrócony ku starcowi Wojsław słuchał.
— Pójdziesz ze mną! — powtórzył Warga.