Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 158.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dnych słowian, a stare waśnie graniczne kazały zapominać, że mieli walczyć z pobratymcami.
Pycha Wigmana, który się bezmiernie wśród tych prostodusznych ludzi czynił wielkim, a pewnym siebie, wiarę w nich wlewała... Czynił ten wódz nowy z niemi co chciał, ufali mu jako zbawcy, a przyszłéj wielkości swéj założycielowi...
Niemiecki Comes tymczasem objeżdżając szeregi tego ludu, dziwnie jakoś nań poglądał. Nie było to wojsko — ale tłum mężny i bitny, ochoczy do walki, a niesworny. Na kilka oddziałów podzieleni wolińce, leżeli obozem nad rzeczką, na wysokim brzegu, a było ich tak sporo, że jak okiem zajrzeć w dolinie, łąka ludźmi była usłana. Starszyzna tylko miała parę namiotów szarych, na tykach rozpiętych. Dla Wigmana na wzgórzu paradniejszy ustawiono; reszta pod gołem niebem i w małych szałasach koczowała przy ogniskach.
Nie wiele jazdy i to dosyć niepokaźnéj udało się Ziemkowi zgromadzić. Na małych konikach, siedzieli więksi stosunkowo od nich wojownicy w prostych sukmanach, z łukami na plecach, z młotami i siekierami u siodeł, z dzidami różnych rozmiarów w dłoni. Z twarzy tych ludzi, którym włosy długie i gęste starczyły za nakrycia głowy po większéj części, widać było dzikie i nieustraszone męztwo — lecz nie to co się powodować umie i łączyć spójnie w gromadę, ale ra-