Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Krzyżacy 1410 tom I 162.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Śmieli się niektórzy, markotno się zrobiło panu Brochockiemu i splunął.
— Jeszcze mnie kto oczernić gotów, że dziewkę za pacholę przebrałem! — mruknął. — Tegoby jeszcze trzeba, żeby o tém jéjmości doniesiono, toby mnie z domu miotłą wygnała za powrotem.
Wojsko z obozowiska ruszało, siadł i Brochocki na koń, już się nie bardzo troszcząc przybłędą: ani nań spojrzał do wieczora. Wieczorem nie spytał o niego, myślał, że się to albo gdzie zgubi, lub nastraszywszy drapnie do domu. Aliści nazajutrz rano chłopak się zjawił u namiotu. Wyglądał nieco inaczéj, bo już i zbroiczkę miał, i hełm lekki, i wszystko co żołnierzowi mieć przystało, a twarz znać sobie czémś umył, że mu zciemniała znacznie i kobiecéj téj białości nie miała.
Obejrzał go Brochocki wkoło i nie rzekł nic.
— Gdzieżeś to waszeć zdobył tak naprędce? — spytał późniéj.
— Ludzi tu siła — odparł chłopiec — każdy ma zbroi podostatkiem zapaśnéj, a nie wszystkim grosza staje: kupić tu łatwiéj, jak w mieście.
— Aby było za co! — wtrącił Brochocki śmiejąc się.