Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 183.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kawał rynku, który ztąd widać było, wyglądał wcale osobliwie.
U każdych prawie wrót domu stali ludzie rycerscy hełmy już pozdejmowawszy, jedni o łaźnie pytając, drudzy o szynki, inni o stajanie dla koni. — Oddziały coraz nadciągały nowe, — czeladź biegała krzycząc.
Hałas i gwar niósł się aż na ratusz. — Ostrożniejsi kupcy na gwałt spiesząc ławki i budy zamykali co żywiej.
Na całem mieście niepokój był i trwoga niewysłowiona.
Miejscowych, znanych ludzi, do których oczy były nawykłe, w ulicy prawie dojrzeć nie można było. — Snuli się sami obcy, błąkając i dopytując kułakami. Mieszczanie kryli się po kątach.
Nagle w rynku z dala, od Florjańskiej dały się słyszeć trąby i okrzyki. — Z bram powybiegali ludzie, w oknach górnych pokazały się głowy mieszczek wylękłe, pod ścianami gawiedź i wyrostki stali ściśnięci w kupy. Patrzano w ulicę, od której trąby i wołania słychać było coraz wyraźniej.
Wszyscy radni i wojtowie powywieszali się z okien patrzając i oniemieli ze zdumienia.
Oddział, który poprzedzało chorągwi kilka czerwonych, łatwych do poznania, że czeskie nie były, bo lwów na sobie nie miały, z trębaczami i surmistami, ze zbrojną czeladzią liczną spokojnie na rynek wciągał.