Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 127.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zując, że radby się modlić lub czytać. — Ks. Klemens nizko się skłoniwszy, wyszedł.
Nie zatrzymując się we dworcu, okryty płaszczem, natychmiast podążył ku własnemu mieszkaniu, w blizkiej uliczce położonemu.
Tn w progu czekał nań mężczyzna opończą osłoniony, tak, że mu kołnierz twarz zakrywał, słusznego wzrostu, zbrojny. Pokłonił się, weszli razem do domu, ks. Klemens do swej izby go wprowadził.
Był to znajomy nam Marcik Suła, wesołej twarzy, śmiejących się oczów. Pocałował księdza w rękę.
— Gonię za Miłością Waszą, dla języka — rzekł. — Czy niema co nowego dziś dla pana naszego? Co od Czechów słychać? rychłoli pójdą precz?
Kanclerz się doń uśmiechnął.
— Cierpliwości — odparł — rzeczy dobrze się składają. Niemcy nam jeszcze tylko bróżdżą, bo niepewni co im nowe panowanie przyniesie, wolą przy Czechach stać i do nich się tulą.
— Ale Czechy w tym spalonym zamku długo się trzymać nie będą mogli! — porywczo zawołał Marcik. — Jam się tam koło nich kręcił i podpatrywał. Szopy zaczęli stawiać, wrota trochę ukrzepili, ale ich tam pono i nie wielki lik i — serce tracą. Gdyby ich dobrze nacisnąć, na pogorzelisku by nie wysiedzieli.