Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 080.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przerwał Zbyszek. — Znam ja go. Na starość mu sił nie przybyło!
— Chyba tak! — zawołał syn. — Straszny człek maleńki... Przez mury widzi.. nieprzyjaciela tropi jakby nań patrzał, wie kędy pójść musiał, zkąd mu zachodzić... gdzie go złapać. A jak powie: Tak ma być! — stanie się wedle słów jego. Prawda! z nim nie żartować! Zły u niego miru niema. Co rozkaże sprawić musisz albo łeb dać — nie pożałuje nikogo — a jak dobry, choć do rany.
— A com ja ci o nim mawiał? — zawołał tryumfująco Zbyszek. — Takim był i takim jest.
Oprócz tych pochwał i uniesień, nic już nie mogli z niego dobyć tego wieczora starzy. Powtórzył im tylko, że z niemi musi czas jakiś pozostać, a zaraz jutro do Krakowa na cały dzień.
Zbyszkowi i to nie w smak było.
— Po co do Krakowa — zamruczał — biedy pytać? Czechy się teraz lada czego boją, ludzi wszelakich na oku mają. Nie bez tego, żeby niewiedzieli gdzie i z kim bywałeś? Zobaczą, zwąchają, gotowi pochwycić i uwięzić...
Marcik głową trząsł.
— Nie wezmą mnie — rzekł. — Jam też nie głupi w oczy im leźć... Kraków znam jak moją kieszeń, ludzi tam przyjaznych znajdę, wiem kędy chodzić, a — pójść tam muszę.
Gdyby mnie najrzeli a spytali? powiem, żem