Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 076.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zbyszek spójrzawszy o mało nie krzyknął. — On ci to był, on, ale co się z niego przez te dwa lata w dobrej szkole zrobiło!! Nie ten człek ociężały, obojętny, co z Krakowa bywało po piwsku powracał, aby się na ławie wyciągnąć, ale rycerz prawy, jakby urosły jeszcze, wyprostowany, słuszny, silny — na twarzy ogorzelizna zdrowa, w oku żar i wesele. Na nim zbroja, choć się z niej przeglądać, świecąca, i opończa bramowana, pas mosiądzem nabijany jak złoty, miecz takiż, nóż jeszcze piękniejszy u pasa, hełm, siatkowa koszula na szyi, na rękach — wszystko nowe, piękne, jak ulał na nim leżące.
Piękny był, a stał tak się z sobą czwaniąc, jakby mówić chciał:
— A co? widzicie? Czasum nie zmarnował!
Śmiał się otworzywszy usta, z których białe zęby wyglądały.
— Marcik! Marcik! — powtarzano do koła.
Zbyszek do żony się odwracał zwycięzki. Spełniło się jego marzenie. Takim się go widzieć spodziewał.
Kruczek do nóg mu przypadłszy, skomlił radośnie, wąchał, a cieszyło się biedne psisko, jakby ludzką duszę miało.
Dopieroż ściskać go, a sadowić a pytać poczęto. Zbyszek napierał gorąco, ale przybyły Marcik jakby mu czem usta zamalował — nic prawie z niego dobyć nie było można. Minę miał